Witam serdecznie. Czuję się zaszczycona, że mogę umieścić swój wpis na blogu „Seniorki z plecakiem”. Do tej pory pojawiałam się tutaj czasami jako komentator.
Mam na imię Justyna i podobnie jak Mariola jestem w wieku 50+. Mogłabym się nazwać „Seniorką z dzieckiem” ponieważ moja córka Monika ma obecnie 10 lat, a radości i troski późnego macierzyństwa są teraz główną treścią mojego życia.
Podobnie jak Mariola – moja przyjaciółka i kuzynka – uwielbiam podróżować, ale moje podróże są aktualnie zdecydowanie bardziej małe niż duże. Ale nawet te najkrótsze potrafią dostarczyć wielu niezapomnianych wrażeń. I o tym właśnie jest ten wpis.
Wakacje zawsze kończą się zbyt szybko. Ale i jesienią zdarza się „dzień – wspomnienie lata”. I to miała być właśnie taka cudna słoneczna październikowa niedziela. Jaki bywa najlepszy „plan A” na taką niedzielę w mojej rodzinie? Oczywiście wycieczka na pobliską Jurę Krakowsko-Częstochowską. I taką właśnie wspólną wycieczkę zaproponowała mi „Seniorka z plecakiem”. Oni z wnukiem, my z córką – to przepis na fajną wyprawę.
Niestety – stos papierów na biurku do zrobienia „na wczoraj” („nauczyciel zrozumie”) sprawił, że smutna i zła musiałam odmówić. Mogłam sobie pozwolić co najwyżej na dwie godziny wolności.
Postanowiłam zatem wdrożyć w życie „plan B”. Cisza, spokój, piękne widoki na pola i lasy, córka na koniu, a ja na ławeczce lub na spacerze – to również bardzo dobry plan – akurat na dwie godziny (licząc z dojazdem samochodem do klubu jeździeckiego).
Drugie rozczarowanie – pani instruktor poinformowała nas, że nie ma już wolnych miejsc na jazdy w niedzielę. Wściekła na siebie, że nie zadzwoniłam do klubu jeździeckiego wcześniej, postanowiłam wdrożyć w życie „ plan C”.
Jeśli nie Jura i nie konie to co? Nasze poczciwe trzy metalowe rumaki: Srebrna Strzała (rower taty), Mleczna Czekolada (mój) i Czarna Błyskawica (córki) – tak nazwane przez Monikę.
Gdzie jechać jeśli wszystkie siewierskie dróżki są już przez nas wyjeżdżone? Proponuję rodzince wyprawę na trasie Siewierz – Dąbrowa Górnicza, a konkretnie Siewierz – Klub Jeździecki „ Impuls” w Dąbrowie Górniczej Trzebiesławicach (właśnie tam, gdzie nie było już miejsca na jazdę).
Wyruszamy. Mijamy rynek, ruiny zamku w Siewierzu, przejeżdżamy przez most na Czarnej Przemszy i za Sulikowem (wioska – dzielnica Siewierza) zaczynamy mozolnie i dużym wysiłkiem pedałować pod górę. Ostatnie metry pokonujemy prowadząc rowery (kiepsko z kondycją). Ale dotarliśmy do pierwszego celu naszej wyprawy – szczytu Góry Trzebiesławickiej i tablicy z napisem „Dąbrowa Górnicza” po jednej stronie, a „Siewierz” po drugiej. Córka nie posiada się z dumy, że dojechała na rowerze aż do Dąbrowy Górniczej, więc musimy to uczcić krótka sesją fotograficzną.
Po spełnieniu tego przyjemnego obowiązku zaczynam podziwiać jesienne krajobrazy. Patrzę na odległe wzgórza i na szczycie jednego z nich widzę coś białego. Wapienne skały?Zamek??? Wielki zamek??? Niemożliwe!!! Niestety, lornetka została w domu, więc powiększam na maksymalnie zoom aparatu fotograficznego. Serce zaczyna mi bić szybciej jakbym miała dokonać jakiegoś niezwykłego odkrycia . Bo dla mnie to jest odkrycie! Nie mam już wątpliwości. Oglądam największe ruiny zamku na Jurze – Ogrodzieniec.
Mieszkam w Siewierzu od pół wieku, ale nie miałam pojęcia, że z mojego miasteczka (stoję nadal po siewierskiej stronie granicy z Dąbrową Górniczą, zaledwie pięć kilometrów od domu) widać najsłynniejsze jurajskie wzgórze! Oddycham pełną piersią i wstępuje we mnie radość – czuję się jakbym była na mojej ukochanej Jurze.
W domu sprawdziłam na mapie – widziane przez nas ruiny zamku w Ogrodzieńcu były od nas odległe o 20 kilometrów.
Córka nie podziela mojego entuzjazmu dla niezwykłego widoku i chce jechać dalej. Jedziemy więc w stronę stajni. Pani instruktor jest zaskoczona naszym widokiem, ale doskonale rozumie, że chcemy po prostu pobyć z końmi. Moja Monika z radością głaska konie na pastwisku.
Znów sesja fotograficzna. Tym razem z Harnasiem, młodym, karym grubasem, ulubieńcem mojej córki (i nie tylko jej). Zabawne, że w stajni pełnej końskiej arystokracji (dominują tu konie sportowe do skoków przez przeszkody) najpopularniejszy jest koń zimnokrwisty, uratowany przez obecnego właściciela z jakiegoś okropnego miejsca, gdzie był głodny, brudny i zagrzybiony.
Monika jest tak szczęśliwa, jakby jeździła konno. Konie dają radość nie tylko wtedy, gdy się na nich siedzi. Chwile spędzone na pastwisku dostarczają równie niezwykłych wrażeń – koniarze wiedzą.
Zjeżdżamy w dół polną drogą nieopodal pastwisk. I tu następna niespodzianka. Stawy rybne obok Czarnej Przemszy zmieniły się w prawdziwe „ Jezioro Łabędzie”. Tylu łabędzi w jednym miejscu nie widziałam chyba nigdy. Pomiędzy nimi pływały też niewielkie kaczki krzyżówki. Nie sposób nie zrobić postoju i nie podziwiać.
Jeszcze jeden krótki przystanek i jeszcze jedna niespodzianka. W lesie nieopodal drogi rośnie wyjątkowo okazały, piękny muchomor.
Wycieczka trwała zgodnie z planem około dwóch godzin, pokonaliśmy na rowerach trochę ponad 11 kilometrów. Było krótko i blisko, ale była i Jura (choć z oddali), i konie (choć tylko na pastwisku), a do tego jeszcze Dąbrowa Górnicza, łabędzie i muchomor. Warto było. A ja nigdy nie zapomnę tego ekscytującego momentu, kiedy w białej plamie na oddalonym wzgórzu rozpoznałam ruiny najsłynniejszego jurajskiego zamku.
.